Ahoj!
Witam wszystkich KOGOWICZÓW bardzo serdecznie po wakacjach. Postanowiłem dziś, przybliżyć Wam troszkę temat piractwa XXI wieku. Piractwa morskiego, jakie obecnie można spotkać w wielu zakątkach naszego pięknego świata. Otóż, chcę Wam zakomunikować, że piractwo morskie ma się dobrze. Każdego roku dochodzi do około 700-800 ataków pirackich (tyle oficjalnie jest zgłaszanych) na statki.
Właściwie, to chcę Wam zaprezentować, jak wygląda obecna sytuacja piratów somalijskich, ale widziana z drugiej strony - z burty statku. Ostatnio wiele pisze się i mówi na ten temat somalijskich piratów. Szkoda tylko, że nic radykalnego się w tym kierunku nie robi. Z resztą po co zabijać kurę, która znosi złote jajka. Interes dobrze kwitnie. Praktycznie, wszystkie zainteresowane strony czerpią z tego procederu gigantyczne zyski, a obrywa się jedynie somalijskim piratom. I tak armatorzy statków podnoszą stawki za przewóz towarów. Cena ropy na giełdach światowych jest wysoka. Telefony komórkowe w Somalii sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Starą broń sprzedaną do Afryki można zastąpić nowocześniejszą, itd, itd. I to wszystko prawie za darmo. Wystarczy raz na jakiś czas odpalić działkę (zapłacić okup za statek) Somalijczykom. Tyle na wstępie, przejdźmy teraz do konkretów.
Pod koniec kwietnia 2010 roku udało nam się przejść Zatokę Adeńską bez większych niespodzianek. Na zdjęciach możecie zobaczyć jak obecnie statki handlowe przygotowują się do takiego przejścia.. W ciągu ostatniego roku nastąpiła znaczna poprawa w wyposażeniu obronnym statku, przynajmniej u mojego armatora. Na początku 2009 roku byliśmy uzbrojeni jedynie w węże pożarowe i puste butelki po piwie. Teraz armator zdecydował się na zakup drutu „kolczastego” oraz wykupił miejsce w konwoju. W sumie konwój składał się z 8 jednostek handlowych eskortowanych przez 2 okręty wojenne. Prędkość konwoju 12 węzłów.
Nasz statek nie należał do największych. Niecałe 130 metrów długości. 19 metrów szerokości. Cztery zbiorniki ładunkowe, w których znajdowało się około 3600 ton propylenu. Załoga 21 osób: 5 Polaków, 3 Filipińczyków, 2 Ukraińców, Rosjanin i na doczepkę 10 członków załogi szeregowej z Sierra Leone.
Rozkładanie całego badziewia zajęło czarnym chłopakom 4 dni. Pokaleczone ręce, nogi i inne części ciała. Drugi oficer pokładowy (Ukrainiec), gdy dowiedział się, że statek z Indii popłynie do Europy przez Kanał Sueski, przez kapitana wysłał maila do armatora, żądając, by zmustrować go w Indiach, gdyż nie popłynie on w rejon, gdzie grasują piraci. Wiadomość wysłana do armatora pozostała bez odpowiedzi. Nikt w biurze nie przejął się tym faktem. Drugiemu oficerowi pokładowemu pozostały dwa wyjścia: albo sam wyskoczy za burtę na środku Morza Arabskiego ( to oczywiście żart), albo podejmie ryzyko i popłynie dalej razem z nami mając nadzieję, że wszystko skończy się dobrze.
Wyobraźcie sobie teraz atmosferę na statku. Jak to wszystko działa na ludzką psychikę. Jak współpracować z takimi ludźmi. Co powiedzieć, aby zmotywować całą załogę do dalszej wspólnej pracy. Różne narodowości, różne wyznania religijne, pozostawiona rodzina na brzegu.
Mustrując na statek, nikt nie myśli o porwaniach, czy walkach zbrojnych. Jesteśmy zwykłymi marynarzami, którzy przyjechali na statek pracować i za swoją pracę otrzymać godziwą zapłatę. Nikt z nas nie mustrował jako żołnierz, który walczy jak zawsze za wolność w słusznej sprawie. Pampersy trzeba było zmieniać kilka razy na dobę. Na szczęście po tygodniu wszystko wróciło do normy.
Poniżej pozwoliłem sobie zamieścić wspomnienia kolegi Darka Dziurzyńskiego, który nie miał tyle szczęścia co ja podczas przejścia przez Zatokę Adeńską. Został porwany przez somalijskich piratów i spędził w niewoli 136 dni.
Tak więc Drodzy KOGOWICZE, można sobie między bajki włożyć wypowiedzi pismaków i innych mądrali, którzy piszą artykuły do gazet, jak to somalijscy piraci jaj marynarzom nie ucinają, tylko dobrze ich karmią i grzecznie czekają na okup, Tak to wygląda, jak siedzi się w ciepłym domku na dupie przy komputerze popijając Żubra. Nie od dziś wiadomo, że na dziennikarzach większe wrażenie robi upaprana w mazucie kaczka, niż los rozbitków, którym cudem udało się ujść z życiem w tej samej katastrofie.
Jakiś czas temu, gdy porwano krakowskiego geodetę, media zrobiły taki szum, że do Pakistanu pojechali: spec agenci, mediatorzy, ministrowie. Nawet chłopaki z GROMu mieli spakowane plecaki i czekali na sygnał. Do Somalii, gdzie obecnie siedzi kilku naszych marynarzy, jakoś nikt się z wizytą nie wybiera.
Teraz, jak patrzę na to wszystko spokojnie, gdy pierwsze emocje już opadły, to dochodzę do wniosku - może to i lepiej, że żaden z polskich specjalistów do Somalii się nie wybiera. Wiemy jak zakończyła się sprawa polskiego geodety w Pakistanie. A Darek? Darek do kraju wrócił żywy, w jednym kawałku z większym bagażem doświadczeń.
O JEDEN WĘZEŁ ZA MAŁO – czyli pięć miesięcy w niewoli u piratów. Dzień po dniu
U somalijskich piratów Dariusz Dziurzyński nauczył sie kiedy zacząć krzyczeć, żeby nie dać sobie zrobić krzywdy. Dowiedział się na czym polega piracko-rosyjska ruletka, do kogo w Somalii trafia zgniły ryż od Czerwonego Krzyża i jak smakuje sos z zarobaczonej kozy. W somalijskiej niewoli spędził prawie pół roku. Nam opowiedział swoją historię.
136 dni w niewoli. Najdłużej spośród wszystkich uwolnionych Polaków. Do domu wrócił 21 maja 2010 roku.
Na pokładzie brytyjskiego chemikaliowca "St James Park" był starszym mechanikiem, czyli - jak sam mówi - pierwsza osoba w maszynie. Piraci szybko dowiedzieli się, że w kompanii, do której należy statek, pracuje od 18 lat.
Mieli wiele pomysłów jak to wykorzystać. Szczególnie w pamięci zapadł mu jeden - ten z lutego, kiedy piratom
zabrakło worków z katem, czyli żuwalniczką jadalną. Ssanie jej liści dodaje somalijskim mężczyznom odwagi i energii, bo roślina ma właściwości stymulujące. Życie w Somalii toczy się wokół niej. Ale gdy zapasy się skończą, trzeba znaleźć nowa rozrywkę. Piraci zagrali wtedy z marynarzami w somalijsko-rosyjska ruletkę.
Dziurzyński to mężczyzna średniego wzrostu i w średnim wieku. Kiedy się spotykamy w Trójmieście ma na sobie koszulkę polo i pomarańczowe spodnie. – „Nikt takich nie będzie miał, na pewno mnie pan pozna” - powiedział przez
telefon, parędziesiąt minut wcześniej, gdy ustalaliśmy po czym zorientujemy się, że ja to ja, a on to on. Spodnie dostał od ludzi z kompanii krótko po uwolnieniu. Jako jedyne nie spadały mu z bioder. Przez cztery i pół miesiąca każdy z 26 marynarzy "St James'a" schudł po kilkanaście kilogramów. On zrzucił 20. Mimo to, nadal można o nim powiedzieć "dobrze zbudowany". Jak tłumaczy, to dlatego, ze cały czas w niewoli ćwiczył. Nie chciał stracić kondycji. Pomogły skonstruowane naprędce hantle. Gdy sie denerwuje, chodzi w kółko, tak jak podczas półgodzinnych spacerów z piratami.
- „Ta historia nie ma nic wspólnego z opowieściami o dzielnych marynarzach i zuchwałych piratach, walkami na pokładzie statku i romantycznymi gestami. A informacje, ze piraci dobrze karmią i nie bija więźniów, bo traktują ich
jak drogocenny towar, można włożyć miedzy bajki” - uprzedza.
Mówi o smaku zgniłego ryżu z pomocy humanitarnej, robakach, lodowce, która służyła za szafę i psychologicznym terrorze. Podkreśla, że w ich roli wszystko sprowadza sie do wypełniania tego najważniejszego zdania z instrukcji wydanej przez kompanie, na wypadek gdyby doszło do porwania statku przez piratów: "Don't be heroic!". Będzie o tym pamiętał każdego ze 136 dni. Gdy pierwszy raz ją przeczytał, nie zrobiła na nim wrażenia. Wrażenie robi za to jego czarny kalendarzyk. W nim polski mechanik odnotował każdy, ważny moment porwania. Pierwszy wpis jaki czyta: "28 grudnia 2009 roku, godz. 17.30. Piraci na burcie". Potem pokazuje i mówi: - „Normalnie tak krzywo nie piszę”.
W tym dniu statek płynął przy dobrej pogodzie. Pierwszy raz od trzech miesięcy. Wcześniej, przez sztorm załoga miesiąc czekała na Morzu Północnym na załadunek. Potem marynarze gubili dni jeszcze wiele razy. Znów przez
pogodę. - Na Zatoce Adeńskiej przywitała nas cisza. Od rana żartowaliśmy, że coś się musi wydarzyć. Oni przecież nie atakują podczas sztormów - opowiada.
Do wyjścia z najbardziej niebezpiecznego obszaru brakowało im 24 godzin. Dla piratów byli idealnym celem: statek wolny, z niską burtą. Somalijczycy powiedzieli później, że "St Jamesa" wskazał im Allach. Nie przeszkodził drut kolczasty i armatki wodne. Zresztą te zabezpieczenia to farsa. - Nic nie dają. Zamiast z nich strzelać, lepiej pójść do kajuty - mówi Dziurzyński.
Piraci dokładnie wiedzieli jak będzie płynął "St James". Nie poruszał się w konwoju - najbezpieczniejszej formie przeprawy. Na ten luksus mogą sobie pozwolić statki, które osiągają prędkość 12 węzłów. - My najszybciej mogliśmy
Płynąc z prędkością 11 - mówi. Potem przyzna, ze zaufali unijnej, antypirackiej operacji Atalanta i specjalnemu korytarzowi, chronionemu przez - nie tylko europejskie – okręty wojenne. - Myśleliśmy, że będzie bezpiecznie. Pięć miesięcy później usłyszeliśmy, ze obszar jest za duży do ochrony.
Ostatnie minuty. Piraci na horyzoncie pojawili sie o godzinie 14.30. - Elektryk zaczął przekonywać kapitana, że to mogą być oni. Ale ich statek do nas nie podpłynął. Temat upadł - mówi Polak. - Gdybyśmy wtedy zaczęli coś robić,
To może….. - nie kończy.
O 17 skończył pracę. Elektryk nadal był zaniepokojony. Dziurzyński poszedł na mostek. Kiedy stanął obok kapitana, właściwie było już po wszystkim. Mała łódka, gdzieś daleko, nie płynęła już równolegle, ale w ich kierunku. Siedziała w niej jedna osoba, ale widać było, że musi być obciążona. Nie podskakiwała na falach. Sześciu piratów sprytnie leżało do samego końca. Potem weszli na pokład. Wszystko trwało niespełna 15 minut. - To jest w takich sytuacjach jak mrugniecie powieka. Kapitan stal nieruchomo. Ja zacząłem myśleć: co teraz?
Papierosy są jedyną rzeczą, jaką somalijski pirat na pewno zostawi porwanemu marynarzowi. Ze wszystkiego innego go okradnie. Zacznie od laptopa i nadziei. Pierwsze co przyszło do głowy Dariuszowi Dziurzyńskiemu, kiedy piraci zbliżali sie do burty statku, to "stracić jak najmniej". Pobiegł na dół do swojej kabiny, która mieściła się naprzeciwko kapitańskiej. Obie przestronne, największe na statku. Znaleźć w miarę dobre miejsce, w którym dałoby sie ukryć pieniądze i laptopa, było mu łatwiej niż innym marynarzom w ich ściśniętych kabinach. Kiedy już po uwolnieniu Dziurzyński powiedział rodzinie, że komputer schował pod jedna z szuflad, a pieniądze pod łóżkiem, jego syn śmiał sie przez kilka dni. Ale polski marynarz niechcący wyszedł na tym najlepiej jak mógł. -Trzeba było w ogóle zostawić to wszystko na wierzchu, niczego nie chować. I tak znajdowali, co chcieli - tłumaczy. - Dostajesz nauczkę. Po co ci na statku telefon za 500 dolarów i złoty zegarek? Teraz na ręku mam najtańszy. Obrączkę też zostawiam w domu - dodaje. Tych, którzy nie ukrywali rzeczy, albo ukrywali je słabo, piraci szybciej zostawiali w spokoju.
Przez pierwsze dni ukrywanie, zabieranie i posłuszne oddawanie pieniędzy, sprzętu elektronicznego oraz pamiątek było motywem przewodnim właściwie każdego spotkania z piratami. Pirat-boss na pierwsze indywidualne
rozmowy o tym, co i dlaczego marynarze powinni oddać od razu, zapraszał jeszcze w drodze do somalijskiego portu Garacaad. To tam spędzili następne cztery i pół miesiąca. - Daj mi to, co dla ciebie najważniejsze i najcenniejsze, bo
ja nie przyszedłem was grabić. Jestem tym właściwym piratem, później przyjdą ci, którzy będą was tylko pilnować i oni zabiorą to, czego mi nie oddasz - wyjaśnił pirat-boss Dziurzyńskiemu.
Starszy mechanik najpierw wyciągnął telefon. Boss obejrzał go dokładnie, ale nie schował do torby, tylko do kieszeni. Później dostał na przechowanie klasyczny szwajcarski scyzoryk. Też nie wylądował w torbie. Dziurzyński
swój telefon zobaczył jeszcze tylko raz, wiele dni później, kiedy bawił się nim jeden z piratów "niewłaściwych". Boss zapytał o pieniądze. - Wiedziałem, że prędzej czy potniej znajdą je pod tym łóżkiem, ale odpowiedziałem: "Nie mam.
I komputera tez nie mam". Do reklamówki bossa wrzucił portfel, w którym trzymał kartę kredytową i dokumenty. - Ciężko ich rozgryźć. Kartę kredytowa i te mała, z komórki, znalazłem po uwolnieniu w kabinie. I jeszcze jakiś mały kryształ. Prezent za to, że wszystko poszło zgodnie z planem? - zastanawia sie marynarz. Pirat-boss to był w ogóle dziwny gość. Jego pocięte ciało mówiło, że niejeden statek "wskazał mu już Allach". Z drugiej strony to jemu marynarze ufali najbardziej. Bali sie wtedy, gdy schodził ze statku. Inni piraci tłumaczyli im, że to on jest właścicielem ich statku, bo wskoczył jako pierwszy. - Najwięcej ryzykował, wiec będzie najbogatszy - wyjaśniali.
Ze "St Jamesem" poradził sobie zawodowo. Od momentu podpłynięcia, do wejścia na burtę wystarczyła mu minuta. Na drut kolczasty, którym owinięty był statek, miał przygotowana specjalna drabinkę. Rzucamy kotwicę. Za bossem szło jeszcze sześciu. Wszyscy boso, tylko w majtkach, przepasani kałasznikowami. Od czasu, gdy piraci zastąpili nimi noże i przestali okradać obcych rybaków z ryb, a zaczęli porywać tankowce, gry plan zawsze jest taki sam. W sekundach, a nie minutach - precyzuje Dziurzyński. Kiedy wchodzą, na mostku "St Jamesa" jest kapitan, oficer wachtowy i jeszcze jeden marynarz. Na pokładzie kilka osób, które trzymają patrole. - Ale co oni mogą zrobić?
Z zasady na statkach takich jak "St James Park", nie ma ani jednej sztuki broni. - Członkowie załogi to marynarze, a nie żołnierze. Zresztą, posługując sie tym porównaniem, pierwszym i najważniejszym "rozkazem", jaki mają do wypełnienia, jest dowiezienie towaru - podkreśla uwolniony marynarz. Najlepiej po prostu gdzieś sie ukryć. - Tylko tyle. Być może właśnie to powinniśmy zrobić wtedy wszyscy - zastanawia się. Rozważali to, kiedy łódka z piratami była jeszcze daleko. Nikt nie wiedział jednak, jak długo będą musieli czekać na pomoc. Wystarczyłyby dwie godziny. Jeden z okrętów patrolujących korytarz na Zatoce Adeńskiej znalazł się w pobliżu oficjalnie uprowadzonego "St Jamesa" po 120 minutach. Wtedy mógł juz tylko go eskortować. Nie odbija się statku z rąk piratów. To zbyt ryzykowne. Do portu w Garacaad płyną prawie trzy doby.
"31 grudnia, godz. 15.30. Rzucamy kotwice" - to kolejny wpis w kalendarzu Dziurzyńskiego. Statek stoi 10 mil od brzegu. Budzę się. Idę do łazienki. Brud. Piraci chodzą tam boso. Często załatwiają się gdzie popadnie. Papieru toaletowego nie używają nigdy. A później tymi nogami ocierają sie o koce, na których my wieczorem kładziemy
twarze. Zachorujemy. Na telefonach marynarzy piraci w kolko słuchają tych samych melodyjek. - Można było dostać szału - przypomina sobie Dziurzyński. Ale to najmniejszy problem. Załoga pod bronią trzymana jest w biurze pokładowym. To największe pomieszczenie na statku, ale na 25 mężczyzn i tak za ciasne. Marynarzy na "St James Park" jest w sumie 26. Oprócz Polaka sześciu Hindusów, pięciu Bułgarów, po trzech Rosjan, Turków i Filipińczyków, po dwóch Ukraińców i Rumunów oraz jeden Gruzin. Kapitana do samego końca piraci trzymali w jego kabinie. Mówili na zmianę: jemu, że załoga już nie żyje - marynarzom, że nie mają już swojego kapitana. - W tej niepewności żyliśmy wiele razy. Do posiłku, na którym znów spotykaliśmy sie wszyscy razem – opowiada Dziurzyński.
Przez pierwsze dwa dni posiłków prawie nie było. Marynarze nie chcieli jeść. - Na początku był szok. Człowiek próbuje zrozumieć, co się właściwie stało. Później zaczyna mieć nadzieje, ze wszystko szybko sie skończy, armator zapłaci i tyle. Ale nagle słyszysz cenę, jaka ustalili za statek i już wiesz, że tak łatwo nie będzie.
Trzeciego dnia zaczynają zachowywać sie tak, żeby przeżyć. Ustalają wachty, sprzątają na zmianę. Polak, jak wszyscy marynarze, którzy pracują w maszynie, pije tylko przegotowana wodę. Inni rożnie. Kapitan poleca
swojemu starszemu mechanikowi, żeby zaopiekował sie załoga. - Pirat, nie pirat, wszystko musi działać. Idziemy do pracy, szybko uczymy sie tak żyć.
Uwolnili nas po 5 miesiącach.
I tym optymistycznym akcentem…
Pozdrawiam - SZKUTNIK










