Nie wiem czemu, ale zawsze jak to czytam przechodzą mnie dreszcze:
"(...)
„Kąsek 2” nosił w marynarce radzieckiej nazwę „J.Z. Politowski”. Jewgienij Zigmontowicz Politowski był głównym mechanikiem na rosyjskim okręcie, który opłynął cały świat, a los dopadł go w cieśninach Cuszimy. Politowski służył carowi z takim samym oddaniem, jak wszyscy inni oficerowie w historii, ale po latach odkryto w Leningradzie jego dziennik opisujący w bardzo niewyszukanych słowach korupcję i nadużycia caratu, jakże kontrastujące z jego własnym bezinteresownym patriotyzmem, w imię którego popłynął na pewną śmierć. Stał się przez to dyżurnym bohaterem dla radzieckich marynarzy, a państwo postanowiło nazwać jego imieniem jedno ze swych największych osiągnięć w dziedzinie budowy okrętów. Okręt „Politowski” miał jednak więcej szczęścia niż jego ojciec chrzestny, kiedy stanął twarzą w twarz z działami admirała Togo.
Amerykanie zarejestrowali sygnał akustyczny „Politowskiego” jako Alfa 3. Był to błąd, bowiem jednostkę tę zwodowano jako pierwszą w tej klasie. Ten niewielki, wrzecionowaty okręt torpedowy osiągnął prędkość czterdziestu trzech węzłów w trzy godziny od rozpoczęcia prób technicznych. W chwilę później próby te przerwał zupełnie nieprawdopodobny wypadek. Na jego kursie pojawił się nie wiadomo skąd pięćdziesięciotonowy wieloryb i „Politowski” uderzył z pełną prędkością w bok nieszczęsnego stworzenia. Uderzenie rozbiło dziesięć metrów kwadratowych pancerza dziobowego, zniszczyło antenę sonaru, wykrzywiło wyrzutnię torpedową i o mało nie zatopiło całego przedziału torpedowego. Przy okazji uszkodzeniu uległa lwia część wyposażenia wewnętrznego, od elektroniki po kuchnię. Mówiło się wtedy, że okręt nie zatonął tylko dzięki sławnemu „profesorowi z Wilna”, który nim wtedy dowodził. Dwumetrowy fragment żebra wieloryba jest teraz główną ozdobą klubu oficerskiego w Siewieromorsku, jako dowód wytrzymałości radzieckiego okrętu. Usunięcie szkód zajęło ponad rok, a zanim „Politowski” wypłynął, zdążono już zwodować dwie inne Alfy.
W dwa dni po próbach technicznych zdarzyła się kolejna awaria. Całkowicie nawaliła turbina wysokiego ciśnienia, a jej wymiana potrwała sześć miesięcy. Od tego czasu nastąpiły jeszcze trzy mniejsze awarie, a okręt na zawsze już zyskał reputację pechowego.
Główny mechanik Władimir Pietczukocow był lojalnym członkiem partii i ateistą z przekonania, ale jako marynarz należał również do ludzi głęboko przesądnych. W dawnych czasach przy wodowaniu okrętu i za każdym wyjściem w morze odbywałaby się wzniosła ceremonia. Brodaty pop pobłogosławiłby okręt w chmurach kadzidła i przy natchnionych śpiewach. Teraz wypływając, muszą obywać się bez jakichkolwiek ceremonii, czego bardzo żałował. Błogosławieństwo ogromnie by mu się przydało, Pietczukocow miał kłopoty z reaktorem.
Reaktor Alfy był nieduży, bo musiał zmieścić się w stosunkowo niewielkim kadłubie. Jak na swoje rozmiary, miał dużą moc, a od ponad czterech dni szli pełną parą. Pędzili w stronę amerykańskich wybrzeży z prędkością ponad czterdziestu dwóch węzłów, największą, na jaką pozwalał ośmioletni system napędowy. Za kilka miesięcy planowano większy remont okrętu przewidujący zainstalowanie nowego sonaru, nowych komputerów i ulepszonego systemu sterowania reaktorem. Zdaniem Pietczukocowa, takie eksploatowanie siłowni jest nieodpowiedzialne, co więcej ryzykanckie, nawet jeśli wszystko funkcjonowałoby prawidłowo. Nigdy jeszcze system napędowy Alfy, nawet całkiem nowy, nie pracował pod tak dużym obciążeniem. A na „Politowskim” wszystko zaczynało się rozpadać.
Główna pompa obiegu chłodzącego wysokiego ciśnienia zaczęła wpadać w wibracje. Dla Pietczukocowa był to wyjątkowo niepokojący objaw. Obwód rezerwowy miał mniejszą przepustowość i przejście na niego oznaczałoby utratę ośmiu węzłów prędkości. Amerykanie sądzili, że w Alfie zainstalowano reaktor chłodzony ciekłym sodem. Tymczasem w rzeczywistości wysoką moc osiągnięto przez zastosowanie systemu chłodzonego wodą, tyle że przy o wiele większym ciśnieniu roboczym, niż się zazwyczaj stosuje w marynarce. Na Alfie wprowadzono nowoczesny system wymiany ciepła podnoszący wydajność cieplną całego układu do rekordowych dla okrętu podwodnego czterdziestu jeden procent. W konsekwencji, gdy reaktor pracował pełną mocą, na wszystkich wskaźnikach strzałki wchodziły na czerwone pola. I nie była to tylko pusta symbolika, lecz oznaka rzeczywistego niebezpieczeństwa.
Stan taki, wobec wibracji pompy, dostarczał Pietczukocowi powodów do poważnych zmartwień. Przed godziną rozważał z kapitanem zmniejszenie prędkości na kilka godzin, co pozwoliłoby doskonale znającej się na rzeczy ekipie technicznej na przeprowadzenie niezbędnych napraw. Prawdopodobnie to tylko kwestia łożyska, które można wymienić. Konstrukcja pompy umożliwiała szybkie przeprowadzenie napraw. Kapitan był skłonny spełnić żądanie maszynowni, ale interweniował oficer polityczny, zwracając uwagę na to, że rozkazy są całkiem jasne: mają zająć stanowisko tak szybko, jak tylko możliwe. Opóźnienie będzie źle widziane. I tyle.
Pietczukocow z goryczą przypomniał sobie spojrzenie, jakie rzucił mu kapitan. Po co jest na okręcie dowódca, jeśli każde jego polecenie musi zatwierdzić politruk? Główny mechanik jest lojalnym komunistą od czasów, gdy jako chłopak wstąpił do organizacji młodzieżowej. Ale, do jasnej cholery, jaki jest sens szkolenia wysoko kwalifikowanych specjalistów i inżynierów! Czy partia naprawdę sądzi, że widzimisię jakiegoś aparatczyka, urzędującego za wielkim biurkiem i spędzającego niedziele na daczy pod Moskwą, może obalić prawa fizyki? Główny mechanik zaklął pod nosem.
Dyżurował samotnie przy centralnym pulpicie sterowania, zlokalizowanym w maszynowni, za przedziałem mieszczącym wymiennik ciepła i generator pary, umieszczony dokładnie w środku ciężkości okrętu. Reaktor pracował pod obciążeniem dwustu kilogramów na centymetr kwadratowy. Pompa dawała tylko mały ułamek tego ciśnienia. Wysokie ciśnienie powodowało o wiele wyższą temperaturę wrzenia chłodziwa. W tym przypadku woda była ogrzewana do ponad dziewięciuset stopni, powstawała pewna ilość pary wodnej gromadząca się pod kopułą naczynia reaktora. Wytwarzane przez nią ciśnienie uniemożliwiało dalsze parowanie wody i związany z tym dalszy wzrost ciśnienia.
Woda i para regulowały się wzajemnie, tworząc kruchy system równowagi. Woda była silnie skażona radioaktywnie wskutek reakcji rozszczepiania w prętach uranowych. Również w tym zakresie istniał delikatny system równowagi. Pręty mogły pochłonąć najwyżej jeden procent strumienia neutronów, co wystarcza dla rozpoczęcia lub zatrzymania reakcji.
Pietczukocow potrafił wyrecytować te dane nawet przez sen. Potrafił narysować z pamięci dokładny schemat całego układu i natychmiast odgadywał sens najdrobniejszych nawet zmian we wskazaniach przyrządów. Stał wyprostowany przed pulpitem sterowniczym, śledząc wzrokiem całą galaktykę wskaźników i zegarów kontrolnych, z jedną rękę na awaryjnym wyłączniku reaktora, a drugą przy manetkach awaryjnych systemów chłodzenia.
Ciągle słychać było wibrację. Łożysko najwyraźniej psuło się coraz bardziej, gdyż pompa pracowała coraz mniej równo. Jeśli łożysko się rozleci, pompa zatnie się i będą musieli zatrzymać okręt. Naprawa pompy, o ile w ogóle możliwa, zajmie nie kilka godzin, ale kilka dni, pożerając cenny czas i zapasy części zamiennych. Będzie to sytuacja awaryjna, ale w gruncie rzeczy dość bezpieczna. Ale Pietczukocow nie wiedział, że dzieje się coś gorszego. Wibracja pompy powodowała powstawanie fal zmiennego ciśnienia w wodzie chłodzącej reaktor.
Zastosowany na Alfie wymiennik ciepła wymagał wyjątkowo sprawnego obiegu wody przez pętle i zakręty rurociągów. To zaś wymagało użycia pompy ciśnieniowej dającej ciśnienie wartości dziesięciu kilogramów na centymetr kwadratowy - prawie o dziesięć razy więcej od tego, co uznawano za granicę bezpieczeństwa w reaktorach na Zachodzie. Przy tak potężnej pompie cały przedział silnikowy, i tak bardzo głośny przy dużych szybkościach, przypominał wielką kotłownię, a wibracja pompy zakłócała pracę instrumentów kontrolnych. Główny mechanik zwrócił uwagę, że wibracja zaczyna powodować drganie wskazówek przyrządów. Miał rację, ale nie do końca. Wskaźniki drgały w rzeczywistości z powodu fal nadciśnienia przetaczających się przez system. Główny mechanik nie rozpoznał tych objawów. Zbyt długo był na służbie.
W komorze reaktora fale ciśnienia zbliżały się do granicy, po której przekroczeniu części mechanizmów zaczynają wpadać w rezonans. Mniej więcej pośrodku wewnętrznej powłoki komory znajdował się wykonany z tytanu mechanizm, który należał do awaryjnego systemu chłodzenia. W przypadku utraty chłodziwa, ale dopiero po udanym zamknięciu reaktora, otwierają się zawory wewnątrz i na zewnątrz komory, chłodząc reaktor albo mieszaniną wody i baru, albo, w skrajnym przypadku, wodą morską, która może zostać wpompowana do obwodów spoza okrętu i wypompowana z powrotem do morza - ale za cenę zniszczenia całego reaktora. Zdarzyło się to dotychczas tylko raz pewnemu młodszemu mechanikowi na okręcie torpedowym klasy Victor. Poświęcając reaktor, zapobiegł stopieniu rdzenia i utracie całego okrętu.
Tym razem zamknięte były zarówno zawory wewnętrzne, jak i zewnętrzne kadłuba. Zawory wykonano z tytanu, ponieważ musiały funkcjonować sprawnie pomimo długotrwałego oddziaływania wysokiej temperatury. Tytan jest ponadto wyjątkowo odporny na korozję, a woda w wysokich temperaturach staje się szczególnie żrąca. Nie wzięto natomiast pod uwagę, że zawór ten będzie narażony również na potężne promieniowanie atomowe, a ten akurat stop tytanu nie był całkowicie stabilny w warunkach przedłużonego bombardowania neutronami. Z upływem lat metal stał się kruchy. Niemal niezauważalne fale ciśnienia wody zaczęły atakować zapadkę zaworu. Gdy częstotliwość wibracji pompy zaczęła się zmieniać, zbliżyła się do częstotliwości wibracji zapadki. Na skutek tego zamknięcie uderzało coraz silniej o przytrzymujący je pierścień. Metal zaczął pękać na krawędzi.
Niskie buczenie dobiegające zza grodzi pierwszy usłyszał miczman na przodzie przedziału. Początkowo pomyślał, że to szum głośnika łączności wewnętrznej i dlatego zwlekał ze sprawdzeniem. Zapadka zaworu odłamała się i odpadła od wylotu dyszy. Miała tylko dziesięć centymetrów średnicy i pięć milimetrów grubości. Ten rodzaj zaworu nosi nazwę zaworu motylkowego, a zapadka wygląda jak zwisający i obracający się w strumieniu wody motyl. Gdyby wykonano go ze stali nierdzewnej, opadłby na dno komory. Ale tytan jest nie tylko twardszy, ale i o wiele lżejszy niż stal. Prąd chłodziwa porwał więc kawałek metalu do góry, w stronę rurociągu wylotowego.
Wypływająca z reaktora woda przeniosła zapadkę do wnętrza rurociągu ze stali nierdzewnej, o średnicy wewnętrznej piętnastu centymetrów. Dla ułatwienia napraw w ciasnych pomieszczeniach, rurociąg spawany był z dwumetrowych odcinków. Zapadkę poniosło szybko w stronę wytwornicy pary. Rurociąg zakręcał tam o czterdzieści pięć stopni w dół i zapadka się zaklinowała. Zmniejszyło to natychmiast o połowę przepustowość rurociągu i zanim rosnące ciśnienie zdążyło przesunąć zapadkę, zdarzyło się zbyt wiele rzeczy jednocześnie. Płynąca woda ma określoną bezwładność. Gdy zablokuje się przepływ, wytwarza się wsteczna fala ciśnienia. Całkowite ciśnienie skoczyło natychmiast do dwustu czterdziestu kilogramów na centymetr kwadratowy, co spowodowało wygięcie rurociągu o kilka milimetrów. Zwiększone ciśnienie, poziome przesunięcie spawanego złącza i kumulatywny efekt lat korozji stali w wysokiej temperaturze uszkodziły złącze. Pojawiła się nieszczelność średnicy ostrza ołówka. Woda zamieniła się natychmiast w parę, uruchamiając jednocześnie alarmy w przedziale reaktora i sąsiednich. Wydostająca się woda dalej naruszała spaw, powodując gwałtowne rozszerzenie się nieszczelności, tak że lała się jak z wodospadu. Jeden ze strumieni pary uszkodził przebiegające w pobliżu przewody sterowania reaktora.
Był to początek katastrofalnej utraty chłodziwa.
W ciągu trzech sekund nastąpiła pełna dekompresja reaktora. Setki litrów gorącej wody wybuchowo zamieniały się w parę szukającą ujścia do sąsiednich przedziałów. Na głównym pulpicie zabrzmiały jednocześnie dziesiątki alarmów i w mgnieniu oka spełnił się najgorszy sen Władimira Pietczukocowa. Główny mechanik bez namysłu, tak jak go wyszkolono, nacisnął przycisk automatycznego wyłączania reaktora, ale para w komorze uszkodziła układ sterowania prętami. Nie było czasu na inne warianty. W tym momencie Pietczukocow wiedział już, że okrętu nie da się uratować. Otworzył awaryjne obwody chłodzenia, wpuszczając do komory wodę morską. Uruchomiło to automatyczne sygnały alarmowe na całym okręcie.
W centrali na dziobie kapitan natychmiast połapał się, o co chodzi. „Politowski” szedł na stu pięćdziesięciu metrach. Trzeba natychmiast wyjść na powierzchnię, wykrzyczał więc rozkaz opróżnienia wszystkich balastów i rozpoczęcia awaryjnego wynurzenia na sterach.
Następstwo zdarzeń w reaktorze wynikało z działania praw fizyki. Po utracie wody pochłaniającej ciepło z prętów uranowych reakcja rozszczepiania w rzeczywistości ustała, jako że woda hamowała przepływ neutronów. Jednakże niewiele to pomogło, gdyż wskutek reakcji rozpadu w komorze pozostało wystarczająco dużo ciepła, żeby stopić cały reaktor. Wpompowana do środka zimna woda usunęła ciepło, ale jednocześnie spowolniła zbyt wiele neutronów, zatrzymując je w rdzeniu reaktora. Spowodowało to niekontrolowaną reakcję jądrową, która wytworzyła taką ilość ciepła, jakiej żadne chłodziwo nie dałoby rady rozprowadzić. To, co rozpoczęło się jako utrata chłodziwa, przerodziło się w coś o wiele gorszego, katastrofę spowodowaną przez zimną wodę w komorze reaktora. Stopienie się całego rdzenia było już tylko kwestią kilku minut. Tyle też czasu potrzebował „Politowski”, żeby dotrzeć na powierzchnię.
Pietczukocow pozostał na stanowisku w maszynowni, robiąc, co się dało. Wiedział, że prawdopodobnie nie ujdzie z życiem. Musi jednak dać kapitanowi czas na wynurzenie okrętu. Szkolono ich na taką ewentualność i teraz główny mechanik wykrzykiwał rozkazy do swoich podwładnych. Ale tylko pogorszył sprawę.
Dyżurny elektryk szedł wzdłuż pulpitów sterowniczych, przełączając układy z zasilania głównego na awaryjne, gdyż resztki pary w przewodach za kilka chwil przestaną poruszać turboalternatory. Od tego momentu źródłem energii stały się akumulatory awaryjne.
W centrali dowodzenia zanikł prąd w obwodach elektrycznego sterowania nakładek trymowych na krawędziach spływu u sterów głębokości, które automatycznie przełączyły się z powrotem na sterowanie elektrohydrauliczne. System ten obsługiwał nie tylko małe nakładki trymowe, ale również główne stery głębokości. Stery ustawiły się więc natychmiast pod kątem piętnastu stopni do góry, a okręt wciąż robił trzydzieści dziewięć węzłów. Po opróżnieniu z wody wszystkich balastów sprężonym powietrzem kadłub stał się bardzo lekki i szedł do góry jak wznoszący się samolot. Zaskoczona załoga centrali odczuła nagle, że skręcają do góry najpierw o czterdzieści pięć stopni, a później coraz bardziej pionowo. Nie mogli nic na to poradzić, bo całą uwagę musieli skupić na utrzymaniu równowagi. Alfa szła teraz prawie pionowo do góry z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ludzie i ruchome części ekwipunku spadały w kierunku rufy.
W przedziale sterowania siłowni marynarz wpadł na główną tablicę elektryczną, wywołując swoim ciałem zwarcie, przez co na całym okręcie nastąpił zanik napięcia. Kucharz, który właśnie dokonywał przeglądu wyposażenia ratunkowego w przedziale torpedowym na dziobie, zaczął szarpać się ze śluzą wyjścia awaryjnego, wbijając się jednocześnie w kombinezon ochronny. Miał za sobą tylko jeden rok służby, ale szybko zrozumiał sens dzwoniących alarmów i niezwykłego zachowania okrętu. Zamknął za sobą właz do śluzy i zaczął otwierać luk wyjściowy, tak jak uczono go w szkole morskiej.
„Politowski” przebił powierzchnię Atlantyku jak wyskakujący wieloryb, w trzech czwartych uniósł się w powietrze, po czym opadł z powrotem na wodę.
Niekontrolowana reakcja rozszczepiania w reaktorze „Politowskiego” zmieniła w parę wpływającą wodę morską oraz stopiła uranowe pręty paliwowe. Szczątki reaktora opadły na tylną ścianę komory. Po minucie była to już metrowej średnicy radioaktywna kula, wystarczająco duża, żeby mogło nastąpić przekroczenie masy krytycznej. Reakcja trwała nadal bez żadnych przeszkód, tym razem bezpośrednio atakując twardą stalową ścianę komory reaktora. Żaden wykonany przez człowieka przedmiot nie wytrzyma długo bezpośredniego działania temperatury rzędu trzech tysięcy stopni. Po kilku sekundach ściana puściła. Uwolniona ze środka uranowa masa spadła na tylną grodź przedziału.
Pietczukocow wiedział, że umiera. Zobaczył, że farba na przedniej grodzi czernieje i w ostatniej chwili ujrzał jeszcze ciemną masę otoczoną niebieskawą poświatą. W chwilę później ciało głównego mechanika wyparowało, a masa płynnego żużla spadła na następną grodź w kierunku rufy.
Tymczasem okręt zaczął z pionowej pozycji przechodzić w poziomą. Sprężone powietrze uszło ze zbiorników balastowych dennymi zaworami i balasty zaczęły wypełniać się wodą, wyrównując trym okrętu i zanurzając go. Na dziobie krzyczeli ludzie. Kapitan podniósł się i nie zważając na złamaną nogę, zaczął walczyć o odzyskanie kontroli. Próbował zorganizować na powrót ludzi i wyprowadzić ich z okrętu, zanim będzie za późno, ale pech Jewgienija Zigmontowicza Politowskiego dał o sobie znać po raz ostatni. Uratował się tylko jeden człowiek, kucharz, który otworzył zewnętrzny właz i wydostał się na pokład. Zgodnie z tym, czego go nauczono w czasie szkolenia, próbował na powrót zamknąć właz, aby mogli z niego skorzystać pozostali, ale zmyła go z pokładu fala, gdy okręt zaczął się zanurzać.
Zmiana kąta ustawienia kadłuba spowodowała, że stopiony rdzeń w przedziale silnikowym opadł na dno. Gorący żużel przetopił najpierw stalowy pokład, a następnie zaatakował tytanowy kadłub. Pięć sekund później woda wdarła się do przedziału silnikowego, szybko wypełniła to największe pomieszczenie i okręt stracił resztki dotychczasowej pływalności. Rufa przechyliła się ostro w dół. „Politowski” rozpoczął ostatnie zanurzenie.
Rufa osunęła się akurat w chwili, gdy kapitan prawie zmobilizował załogę centrali do słuchania jego rozkazów. Upadając, uderzył głową w konsolę jakiegoś przyrządu. Wraz z jego śmiercią uleciały i tak mizerne szansę ratunku dla pozostałej części załogi. Ze śrubą obracającą się w odwrotnym kierunku, „Politowski” opadał rufą na dno.
(...)"
Genialna książka swoją drogą. Chyba najlepsza w dorobku tego autora.
Fajnie być podwodniakiem...
- Smok_740
- Posty: 243
- Rejestracja: 04 gru 2010, 21:56
O:Fajnie być podwodniakiem...
Hello
Ze tak sie spytam beszczebelnie :) co to za ksiazka i kto jest autorem ???:D
Pozdro
Smoock
Ze tak sie spytam beszczebelnie :) co to za ksiazka i kto jest autorem ???:D
Pozdro
Smoock
W porcie
DKM "BISMARCK" 1/200
W stoczni
ALBATROS 1/55 - Constructo -a ze 45% - zawieszona do czasu wyzdrowienia :(
W kolejce: Santissima Trinidad 1/90 DeAgostini
CSS "Alabama" RC 1/48 - wlasny wyrob (mam nadzieje)
DKM "BISMARCK" 1/200
W stoczni
ALBATROS 1/55 - Constructo -a ze 45% - zawieszona do czasu wyzdrowienia :(
W kolejce: Santissima Trinidad 1/90 DeAgostini
CSS "Alabama" RC 1/48 - wlasny wyrob (mam nadzieje)
- Andrzej1
- Posty: 1568
- Rejestracja: 04 gru 2010, 21:56
- Lokalizacja: {"name":"Polska Szczecin","desc":"","lat":"","lng":""}
O:Fajnie być podwodniakiem...
Mark Joseph, Potiomkin, wyd. Adamski i Bieliński 1994, tłum. Krzysztof Fordoński, ISBN 83-89187-46-9
Obecna cena 4,99 i moim zdaniem ma wiele wspólnego z jej wartością.
Z ukłonami
Andrzej Korycki
Obecna cena 4,99 i moim zdaniem ma wiele wspólnego z jej wartością.
Z ukłonami
Andrzej Korycki
- bartes123
- Posty: 784
- Rejestracja: 04 gru 2010, 21:56
O:Fajnie być podwodniakiem...
Andrzejku,
Adamski i Bielański jak najbardziej, ale
Tom Clancy
The Hunt For Red October
[edit]
Co prawda cena na Allegro też nie powala i nawet za 5 ją da się kupić, ale to raczej z racji zatrzęsienia wydawnictw niż niskiego poziomu książki. Z drugiej jednak strony ja tam się na reaktorach nie znam i na łodziach podwodnych też nie. Ale coś w tym opisie jest takiego, że aż chce się uwierzyć.
Adamski i Bielański jak najbardziej, ale
Tom Clancy
The Hunt For Red October
[edit]
Co prawda cena na Allegro też nie powala i nawet za 5 ją da się kupić, ale to raczej z racji zatrzęsienia wydawnictw niż niskiego poziomu książki. Z drugiej jednak strony ja tam się na reaktorach nie znam i na łodziach podwodnych też nie. Ale coś w tym opisie jest takiego, że aż chce się uwierzyć.
- Andrzej1
- Posty: 1568
- Rejestracja: 04 gru 2010, 21:56
- Lokalizacja: {"name":"Polska Szczecin","desc":"","lat":"","lng":""}
O:Fajnie być podwodniakiem...
Wybaczcie - pomyliłem się.
Dawno nie przeglądałem "Ochoty na Krasnyj Oktiabr".
Polowanie... jest zupełnie inną książką, wartą o wiele więcej.
Z ukłonami
Andrzej Korycki
Dawno nie przeglądałem "Ochoty na Krasnyj Oktiabr".
Polowanie... jest zupełnie inną książką, wartą o wiele więcej.
Z ukłonami
Andrzej Korycki